Reklamy

We wrześniu 2006 roku Babel w reżyserii Alejandro G. Iñárritu był już filmem nagrodzonym w Cannes za najlepszą reżyserię, a jego nazwisko zaczynano powoli wymieniać jednym tchem z innymi największymi w Hollywood.

W tymże wrześniu 2006 roku miałam szczęście uczestniczyć we wspaniałym festiwalu filmowym w San Sebastián. Wracając o świcie z branżowej imprezy w klubie Bataplan, przechodząc z przyjaciółmi obok kina Kursaal, w którym odbywają się festiwalowe projekcje, zobaczyłam nagle znajomą twarz. Szturchnęłam kolegę: „Ej, czy to nie Iñárritu?”. W tym momencie reżyser podszedł do naszej grupki, przywitał się z nami, a ja, jeszcze na winnym kurażu, spontanicznie zapytałam, co robi o tak wczesnej porze przed kinem. On zaś z rozbrajającym uśmiechem odparł, że Babel ma projekcję o dziewiątej i przyszedł sprawdzić, czy aby na pewno wszystko jest OK z kopią filmu. Tym jednym zdaniem zaskarbił sobie mój dozgonny szacunek. Kiełkował on już od czasu obejrzenia na początku poprzedniej dekady surowego, ale genialnego Amores perros, którego ścieżkę dźwiękową męczyłam ze znajomymi na studiach do znudzenia. Nie mam niestety równie efektownych anegdot o przyjaciołach Iñárritu, czyli Guillermo del Toro i Alfonso Cuarónie – myślę jednak, że nawet bez podobnego backgroundu warto przyjrzeć się ich trwającej ponad 30 lat prywatnej i zawodowej relacji.

Wszechstronnie wykształceni, ponadprzeciętnie inteligentni i utytułowani. W ciągu ostatnich sześciu lat otrzymali aż pięciokrotnie statuetki Oscara dla najlepszego reżysera: Cuarón w 2014 roku za Grawitację, Iñárritu przez następne dwa lata za sprawą BirdmanaZjawy. Po rocznej przerwie, podczas której statuetką cieszył się Damien Chazelle, del Toro odebrał laur za Kształt wody. W tym roku Cuarón tryumfował ponownie, tym razem dzięki Romie.

Wszyscy trzej urodzili się w Meksyku w latach 60. Gdy dorastali, przemysł filmowy w ich kraju był w zasadzie całkowicie upaństwowiony i aż do początku lat 90. praktycznie nie było tam miejsca na prywatną inicjatywę w zakresie produkcji filmowych. Wszyscy trzej (wraz z rzeszą innych twórców swojego pokolenia) marzyli o dotarciu z filmami do publiczności. Tworząc je, autentycznie myśleli o tym, kto na nie pójdzie, a nie tylko o samej sztuce robienia kina. Poznali się w latach 80., pracując w rozgłośniach radiowych lub stacjach telewizyjnych, studiując w szkołach filmowych w swoich rodzinnych miastach. Wszystko zaczęło się od meksykańskiego serialu telewizyjnego La hora marcada, przy którym Cuarón był asystentem reżysera, zaś del Toro zajmował się efektami specjalnymi. Chłopcy tworzyli serial wspólnie z Emmanuelem Lubezkim (którego często pieszczotliwie nazywają El Chivo, co po polsku oznacza kozła), operatorem, który następnie przedstawił ich swojemu kumplowi – Alejandro Gonzalesowi Iñárritu, zajmującemu się wówczas twórczością radiową.

Pierwszym pełnometrażowym filmem Cuaróna był Sólo con tu pareja (1991), do którego napisał on również scenariusz. Film odniósł ogromny sukces w Meksyku i zwrócił uwagę amerykańskiej sławy reżyserskiej – Sydneya Pollacka, który zaprosił Cuaróna do wyreżyserowania odcinka swojego serialu Fallen Angels w 1993. Dwa lata później Cuarón wyreżyserował swój hollywoodzki debiut pt. Mała księżniczka (1995), na podstawie klasyki literatury dziecięcej, powieści autorstwa Frances Hodgson Burnett.

Cuarón, jak mówi z rozbrajającą szczerością w Roundtable Talks dla „Hollywood Reporter”, nakręcił w 1998 roku Wielkie nadzieje z Robertem De Niro i Gwyneth Paltrow głównie dla pieniędzy. Nie był fanem scenariusza filmu, ale skusiła go perspektywa płynności finansowej oraz możliwość pracy z De Niro. Film, który w stu procentach uważa za swój, czyli I twoją matkę też (oryg. Y tu mamá también), nakręcił dopiero trzy lata później w rodzinnym Meksyku i to de facto po nim dostał propozycję wyreżyserowania Harry’ego Pottera i więźnia Azkabanu.

Del Toro z kolei zaczął przygodę z Hollywood w pewnym sensie od przyjaźni z jednym z najzamożniejszych reżyserów amerykańskich Jamesem Cameronem. W 1993 roku del Toro nakręcił swój słynny meksykański debiut pt. Cronos, który notabene miał być meksykańskim kandydatem do Oscara, ale ostatecznie wybrano inny tytuł. Nie zmienia to jednak faktu, że film stał się absolutnie kultowy. W napisach do niego James Cameron występuje w szczególnych podziękowaniach. Sukces dzieła dość szybko, bo już w 1997 roku, umożliwił del Toro nakręcenie kolejnego filmu w gatunku science fiction, czyli Mimic, który był już de facto hollywoodzki, z aktorami takimi jak Josh Brolin czy Mira Sorvino, a produkowali go bracia Weinstein. W tym samym roku miało miejsce porwanie ojca del Toro. Historia jest o tyle niesamowita, że porywacze zażądali miliona dolarów okupu, a James Cameron pomógł wówczas swojemu przyjacielowi i zapłacił porywaczom żądaną sumę. Sprawców nigdy nie pociągnięto do odpowiedzialności. A wydarzenie to przyczyniło się bezpośrednio do tego, że del Toro wraz z całą rodziną wyprowadził się z Meksyku.

Iñárritu skierował swoje kroki ku Hollywood dzięki nominacji do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny, czyli wspominane już Amores perros. Trylogię, którą rozpoczął tym dziełem, dokończył już w USA, reżyserując uznane 21 gramów z Seanem Pennem i Naomi Watts (oboje otrzymali za te role nominacje do Oscara) oraz Babel z Bradem Pittem i Cate Blanchett. Współpraca z długoletnim przyjacielem i scenarzystą Guillermo Arriagą zakończyła się przy okazji Babelu właśnie. Iñárritu wyrzucił Arriagę z planu. Scenariusz do kolejnego filmu, Biutiful z Javierem Bardemem w roli głównej, napisał już sam. W 2013 roku na podstawie sztuki Raymonda Carvera stworzył scenariusz do Birdmana, który rok później otrzymał Oscary za scenariusz, reżyserię oraz najlepszy film. Zaledwie po roku powstała Zjawa, która ponownie rozbiła oscarowy bank, przynosząc również nareszcie nagrodę Leonardo DiCaprio za główną rolę w filmie.

Tematycznie nieco więcej elementów zbieżnych znajdziemy pomiędzy twórczością Iñárritu a del Toro. Cuarón pozostaje bardziej w artystycznie utkanym przez siebie świecie filmu. Del Toro kręci baśnie o potworach, korzystając z elementów horroru. Często jednak jego bohaterowie bywają zmarginalizowani, są na uboczu, co nieco zbliża go do Iñárritu. Ten z kolei tworzy wielowątkowe dramaty z często obecnym wątkiem obcego czy też innego, Cuarón natomiast próbuje swoich sił w niemal wszystkich gatunkach filmowych, w każdym dając sobie doskonale radę. Oscara dostał zarówno za imponującą wizualnie Grawitację, jak i wyciszoną oraz kontemplacyjną Romę – ciężko o dwa odleglejsze od siebie gatunkowo filmy.

Trzej przyjaciele wspierają się nie tylko werbalnie. Cuarón był jednym z producentów Labiryntu fauna, natomiast Iñárritu asystował del Toro przy jego montażu. Założyli też wspólną firmę produkcyjną Cha Cha Cha, której pierwszym wspólnym dziełem był film Rudo y Cursi z Diego Luną i Gaelem Garcíą Bernalem w rolach głównych. Jej głównym celem jest produkcja filmów hiszpańskojęzycznych.

Zawsze się siebie radzą, promują się nawzajem niemal we wszystkich wywiadach i wspierają w procesach twórczych. Są również najbardziej surowymi sędziami swoich dzieł. – Mówię im, jeśli to, co widzę, jest do niczego – wspomina w jednym z wywiadów del Toro. – W końcu od czego się ma przyjaciół  – dodaje. – Nie ma żadnego mojego filmu, który nie przechodzi przez ich oczy, ręce i ocenę – konstatuje z kolei Cuarón.

Dzielą się także aktorami oraz kluczowymi członkami pionów kreatywnych. Iñárritu asystował Cuarónowi przy Ludzkich dzieciach, del Toro wspierał reżysersko Iñárritu przy Amores perros, a także pomagał przy montażu tego filmu. Wszyscy trzej nie boją się podejmować ryzyka i wybierają mało eksploatowane ścieżki i tematy.

Aby zrozumieć fenomen tej współpracy, nie można pominąć niesamowitych operatorów meksykańskich, którzy z nimi współpracują. Wspominany wcześniej Emmanuel Lubezki, jedyny operator na świecie, który otrzymał Oscara trzy lata z rzędu (od 2014 do 2016). Rodrigo Prieto, który pracował z Iñárritu przy jego pierwszych produkcjach, i Guillermo Navarro, który pracował przy pięciu filmach z del Toro. Sukces jednego napędzał i umożliwiał triumf drugiego. Właśnie to pomogło im w zbudowaniu karier na poziomie światowym.

W 2017 roku Iñárritu zaprezentował na festiwalu w Cannes Carne y arena – swój pierwszy projekt VR-owy, krótki metraż poruszający temat imigracji. Wszyscy trzej reżyserzy zawsze podkreślają, że są imigrantami i cały czas na emigracji pracują. Nawzajem dziękowali właśnie sobie, odbierając Oscary za reżyserię.

W rodzimym Meksyku są podziwiani i szanowani, choć czasami zarzuca się im, że – poza Cuarónem (którego Roma rozgrywa się w ojczyźnie) – nie wrócili robić filmów w swoim kraju, o swoich rodakach i nie chcą już opowiadać ich historii. Czas pokaże, czy i jak szybko wrócą do korzeni. Na razie nie pozostaje mi nic innego jak życzyć naszym polskim filmowcom takiej konsekwencji w dążeniu do celu oraz solidarności i przyjaźni, które, jak widać, każdemu z bohaterów tego tekstu zaprocentowały sowitymi odsetkami. Do listy życzeń jednak przede wszystkim należy dopisać dobór równie uniwersalnych tematów na filmy. Meksykanie rozdają karty w Hollywood, a prezydentowi Donaldowi Trumpowi zapewne jeży to na głowie resztki włosów i nie sposób tego nie docenić.

WIĘCEJ